Autor:

2016-09-30, Aktualizacja: 2016-09-30 08:12

Skunk Anansie. Muzyczny paragraf 22

Skunk Anansie wszyscy kojarzą dzięki charyzmatycznej, ogolonej na łyso wokalistce Skin. Trochę w jej cieniu znajduje się jednak postać nie mniej ważna - perkusista grupy, Mark Richardson. Porozmawialiśmy z nim m.in. o paradoksie, z którym musi walczyć każdy początkujący zespół i o trudnej przeszłości Richardsona.

Skunk Anansie zagrają w 2017 r. w Polsce cztery razy: 20 lutego w krakowskim Teatrze Łaźnia Nowa, 21 lutego w warszawskiej Stodole, 22 lutego w klubie B90 w Gdańsku i 24 lutego w CK Zamek w Poznaniu. Bilety możecie kupić od 149 złotych.

W 2016 r. zagraliście u nas dwa razy, w lutym gracie kolejne koncerty – wygląda na to, że jesteście ostatnio najpopularniejszym zespołem w Polsce.

(śmiech) W Polsce zawsze dobrze nas przyjmują, zawsze miło jest do Was wrócić. Chociaż, prawdę mówiąc, w ostatnim czasie największą popularnością cieszymy się we Włoszech.

Po raz ostatni graliście u nas podczas Orange Warsaw Festival. Zawsze zastanawiam się, czy z perspektywy artysty festiwale się czymś różnią, czy z czasem wszystko się zlewa w jeden wielki koncert?

To ciekawa sprawa, bo na ogół wydaje się, że trasy festiwalowe są dość krótkie. Ludzie pytają mnie: „co robiliście przez wakacje?”, a ja mówię, że "graliśmy na festiwalach". „Ach tak? Na których?” – dodają. Wtedy odpowiadam, że plus minus na trzydziestu pięciu. Fanom często nie mieści się to w głowie, ale to całkiem normalne. Teraz to właśnie podczas tras koncertowych i występów na festiwalach zespoły zarabiają na życie. Inaczej nie masz pieniędzy na zapłatę rachunków. Taka też nasza rola – od tego jesteśmy, żeby koncertować.

Poruszyłeś temat, o którym i tak chciałem porozmawiać. Największy moment Waszej kariery przypadł na lata 90., potem wróciliście w 2009 r. Jak tych kilkanaście lat zmieniło realia w branży?

Teraz nie da się już zarabiać na płytach, o ile nie jesteś Adele czy Edem Sheeranem. Internet zmienił wszystko. Oczywiście nie mówię tu tylko o nielegalnie ściąganych płytach. Chodzi mi też o to, że ludzie mogą kupić jedną piosenkę, a nie cały album.
Mało tego, mogą też nie kupować nic, tylko zapłacić dziesięć funtów, czy ileś tam, za konto premium na Spotify i mieć wszystko za darmo. Innymi słowy, nie jest to już tak dobry biznes jak kiedyś.

Kiedy rozmawiam z artystami, którzy zrobili karierę w latach 90. i wcześniej, wszyscy sprawiają wrażenie bardzo zgorzkniałych z powodu tych zmian.

My nie mamy z tym problemu. Rozumiem, że czasy się zmieniają i trzeba się do nich przystosować. W latach 90. byliśmy bardzo rozpieszczeni, jeśli porównać to z czasami Roberta Johnsona, kiedy brało się gitarę, jeździło po kraju na stopa i grało za grosze dla każdego, kto chciał słuchać. Sprzedaż płyt sprawiła, że można było zarabiać, nie grając koncertów. A przecież to one są najważniejsze, o to zawsze chodziło w muzyce. Ace [gitarzysta Skunk Anansie - przyp. red.] i ja uczymy muzykologii. I kiedy opowiadamy studentom, jak wyglądało bycie muzykiem w latach 90., to wszyscy są w szoku.



Co dziwi ich najbardziej?

W rzeczywistości, jaką znają, wydanie płyty nie wiąże się z prawie żadnym konkretnym zarobkiem. Dlatego, kiedy opowiadasz im o tym, że kiedyś dostawało się dużą zaliczkę przed wydaniem pierwszej płyty, patrzą na ciebie jak na uciekiniera z psychiatryka. Ale jak mówiłem, podchodzimy do tematu filozoficznie, takie jest życie. Był taki moment, kiedy wytwórnie miały pieniądze i miały czas, żeby dostosować się do zmian, które były tuż za rogiem. To była tylko kwestia umiejętności przewidywania, ale nie zrobili nic. Nikt nie powiedział: „Słuchajcie, lada moment wszystko przeniesie się do Internetu, co z tym zrobimy?”. Schowali głowę w piasek i udawali, że nic się nie dzieje. A potem było już za późno. No ale nie ma co nad tym płakać, trzeba po prostu grać więcej koncertów.

Na początku kariery nagraliście kilka odważnych, prowokacyjnych numerów i to pomogło Wam wystartować, zwróciło na Was uwagę. Nie masz wrażenia, że teraz dużo trudniej jest zszokować publiczność?

Tak, masz rację. Dobrze było wzbudzać kontrowersje, to prawda. Chociaż podkreślmy, że w naszym przypadku forma szła w parze z treścią, oprócz skandalu była tam też dobra muzyka. To był dobry czas na takie rzeczy, a branża była gotowa na to, żeby dać nam szansę i zobaczyć, co z tego będzie. Mogę sobie tylko wyobrażać, o ile trudniej dokonać takiej sztuki dzisiaj. Znam to z pierwszej ręki, bo moja żona jest niezależną artystką. Gra alternatywną muzykę i wszystko robi sama. I żeby zarabiać na muzyce, musi koncertować z nami, dośpiewywać chórki czy dogrywać dodatkowe partie instrumentów. Na swojej muzyce nie zarabia prawie nic, choć jest świetna – to podręcznikowy przykład muzyka, który w latach 90. dostałby kontrakt od ręki.



Teraz młodzi artyści muszą szukać środków na Kickstarterze albo szukać nowych metod promocji, których nie spróbował jeszcze nikt wcześniej, albo które wciąż są na tyle świeże, żeby spodobać się publiczności. To muzyczny paragraf 22: robię dobrą muzykę, więc muszę zacząć grać koncerty, żeby pozyskać publiczność, ale nie mam gdzie grać koncertów, bo nikt nie wie, kim jestem. Z drugiej strony pamiętajmy, że co chwilę przebija się jakiś nowy obiecujący zespół, więc takie rzeczy też się dzieją.

Skoro mowa o wydarzeniach przełomowych: pamiętasz swój pierwszy naprawdę duży koncert?

Oczywiście. To było w 1991 r. Little Angels, bluesrockowy zespół z moich stron stracił perkusistę, bo ich bębniarz przeszedł do The Cult, gdy Matt Sorum zaczął grać z Guns 'n’Roses. I to miejsce zająłem ja. Moim pierwszym występem był koncert w Cardiff na stadionie rugby przed Bryanem Adamsem. Dla 70 tysięcy ludzi. To był mój pierwszy prawdziwy koncert. Jako dziecko uwielbiałem rugby, a mój ojciec zawsze mawiał: „Synu, któregoś dnia zagrasz na Arms Park w Cardiff”. No i zagrałem, tylko zamiast piłki miałem w rękach pałeczki.

Jak poszło? Stres musiał być ogromny.

Przerażające doświadczenie. Nie miałem w tamtych czasach dostępu do substancji ułatwiających radzenie sobie ze stresem, jeśli wiesz, co mam na myśli. Trzeba było po prostu się ogarnąć i ze wszystkim poradzić sobie samemu. Poszło koniec końców dobrze, a każdy kolejny koncert był już łatwiejszy.

Mieliście potem jeszcze kilka imponujących występów…

Tak, graliśmy na urodzinach Nelsona Mandeli, dla Dalajlamy, jamowaliśmy z Björk… Wystąpiliśmy nawet w Polsce, stary! (śmiech) Żartuję, nie bierzcie tego do siebie. A już poważnie – ważne dla nas jest to, że ludzie nie mówią o nas: „Ach, pamiętam – to ci, co mieli kiedyś parę fajnych kawałków”. Wciąż wydajemy nowe płyty, ciągle pokazujemy na żywo coś, co jest wyjątkowe. Kiedy czasem oglądam nagrania naszych koncertów, jestem pod wielkim wrażeniem. Naprawdę. (śmiech) Bo to dla mnie wciąż wielka rzecz, bo byłem fanem Skunk Anansie jeszcze zanim dołączyłem do zespołu w 1995 r., zaraz po nagraniu pierwszej płyty. Widziałem ich na żywo i pamiętam, że powiedziałem mojemu kumplowi: „W takim zespole chciałbym grać”. Bo było w tym coś bezkompromisowego, szokującego – jakby ktoś wychłostał cię po twarzy zimną rybą… W tym dobrym sensie.

Jest coś, nad czym zawsze się zastanawiałem, a nie miałem nigdy okazji spytać. Stereotypowy rock and rollowy tryb życia, alkohol i narkotyki nie są oczywiście zbyt zdrowe, ale nie mają znaczącego wpływu na umiejętności, np. gitarzysty. Z drugiej strony perkusista musi być w dobrej kondycji fizycznej – zacząłeś w pewnym momencie czuć, że to wpływa na Twoją formę?

W latach 90. bardzo kiepsko radziłem sobie z używkami. Trasy same w sobie i tak są trudne – śpisz w autobusach czy hotelach, codziennie w innym łóżku, zawsze za krótko. A ja dokładałem do tego jeszcze dużo alkoholu i narkotyków, więc byłem w marnej formie fizycznej.
Jak często bywa w takich sytuacjach, dość szybko używki stały się niezbędne, żebym mógł w ogóle funkcjonować. Koniec końców trafiłem na odwyk i dzisiaj jestem „czysty” od trzynastu lat. I muszę powiedzieć, że trasy są przyjemniejsze, gram dużo lepiej niż w latach 90. i po prostu bawię się lepiej. Dzięki temu też nie zestarzałem się jako muzyk. Wciąż bardzo mocno uderzam w bębny i naprawdę występuję na scenie, a nie po prostu odgrywam swoje partie. Więc tak, imprezowanie w trasie na krótką metę jest fajne, mam mnóstwo świetnych wspomnień, ale to nie służy perkusistom. Oczywiście jest wielu, którzy wciąż lubią się zabawić po koncercie, wypić drinka albo trzy – i nie ma w tym nic złego, bo oni nie są alkoholikami. Ja jestem. Dla mnie nie ma „jednego drinka”. Dlatego trzynaście lat temu przestałem. Inna sprawa, że mój styl gry wymaga dużych nakładów sił…
© Tomasz Bolt

To zresztą widać na koncertach.

Teraz muszę bardziej uważać na głowę, bo lata headbangingu (energiczne machanie głową w rytm muzyki - przyp. red.) mocno nadwyrężyły mi szyję. (śmiech) Z drugiej strony jestem dzięki temu w świetnej formie, pomimo 46 lat. Brałem ostatnio udział w trwających godzinę testach wydolnościowych, organizowanych przez uniwersytet w Chichester i mój wynik był identyczny, jak zawodników grających w Premier League! Oczywiście nie chodzi o to, że mógłbym przez półtorej godziny biegać po boisku (bo nie mógłbym), ale o wydolność serca i układu krążenia. Nie osiągnąłbym tego, gdybym trzynaście lat temu nie zmienił trybu życia.

Skoro o zdrowiu mowa, ostatnie pytanie: kim są Riders for Health?

Od zawsze uwielbiałem motocykle. Kiedy w 2001 r. Skunk Anansie przestało grać, a ja występowałem z grupą Feeder, zacząłem mieć dużo więcej wolnego czasu. Poświęciłem się wtedy jeździe na motocyklu i odnalazłem Riders for Health, organizację charytatywną, która dostarcza do małych afrykańskich wiosek motocykle i tam uczy ludzie, jak je obsługiwać i naprawiać. Dzięki temu mieszkańcy mogą szybko przewozić lekarstwa, chorych, wyniki badań i tak dalej.

Wszystko rozpoczął Randy Mamola, gwiazda wyścigów motocyklowych z lat 80., który w szczytowym momencie swojej kariery przeznaczał połowę swoich zarobków na pomoc dla dzieci w Afryce. Kiedy wreszcie tam pojechał, zobaczył mnóstwo starych uszkodzonych motocykli, których nikt nie naprawiał – bo nikt nie wiedział, jak. Stąd wzięli się Riders for Health, którzy są jedną z najskuteczniejszych organizacji charytatywnych na świecie, każdego roku pomagając 24 milionom ludzi. Pierwszy motocykl, który przekazali w 1986 r., wciąż jest na chodzie i nawet dziś pomaga ratować ludzkie życie. W tym roku zmienili nazwę na Two Wheels for Life, ale cała reszta działa identycznie.

Rozmawiał Marcin Śpiewakowski, dziennikarz warszawa.naszemiasto.pl

Zdjęcie główne: mat. prasowe
  •  Komentarze

Komentarze (0)